"Pokłosie" to kryminał – gęsty, klimatyczny, prowadzony bliskimi planami i posępną muzyką. Znalazło się w nim miejsce zarówno dla prywatnego śledztwa, jak i dla starcia ostatnich sprawiedliwych z
Bycie sumieniem polskiego narodu to kiepska fucha. Władysław Pasikowski przekona się o tym na własnej skórze, kiedy "Pokłosie" w aurze skandalu wejdzie do kin. Nie daruje mu ani ruch dewotów, ani intelektualiści oczekujący "przełamania dyskursu". Wszystko przez kostium – twórca "Psów", nieodmiennie zakochany w amerykańskim języku narracyjnym, postawił na kino gatunków, na kino rytuału. A rytuału nie kala się Sprawą, zwłaszcza jeśli sprawą jest pogrom w Jedwabnem.
"Pokłosie" to kryminał – gęsty, klimatyczny, prowadzony bliskimi planami i posępną muzyką. Znalazło się w nim miejsce zarówno dla prywatnego śledztwa, jak i dla starcia ostatnich sprawiedliwych z "nieprawością i tyranią złych ludzi". Na tym jednak nie kończą się gatunkowe inspiracje reżysera – Pasikowski czerpie ponadto z estetyki i ikonografii thrillera, a nawet horroru. Wszystkie te porządki stylistyczne zbijają się w gęstą magmę wytartych klisz i zdekodowanych znaków, które w kontekście piętnującej nasz antysemityzm fabuły nabierają jednak nowych barw.
Najpierw ląduje samolot, którym z Chicago wraca do Polski Franek Kalina (Ireneusz Czop). Potem widzimy jego podróż do pozostawionego na prowincji brata Józka (Maciej Stuhr), którego właśnie opuściła rodzina, a ziomkowie zaczęli nagle obrzucać kamieniami. Wsi spokojna, wsi wesoła: wszyscy mają czerwone mordy, wyłupiaste oczy, zarosty ze stali, w łapskach dzierżą widły i siekiery. Podjudza ich zawistny ksiądz, czekający na śmierć proboszcza i jego ciepłą posadkę, a okoliczne drogi patroluje cwaniaczkujący komendant policji. Ślepca w worze pokutniczym zastępuje Danuta Szaflarska w roli zielarki-pustelniczki, nie zabrakło natomiast mokradeł, zamglonych lasów i zakurzonych archiwów. Trup wypada z każdej szafy, mroczna tajemnica czai się pod każdym kamieniem. Wreszcie, jest i prawda, o którą warto walczyć. Ta jednak, jak to w smoliście czarnym kryminale, nikogo nie wyzwoli.
Rzeczone schematy sprawdzają się zarówno w makro- jak i mikroskali: jako próba rozliczenia się z bolesną historią w "rozrywkowej" konwencji (cudzysłów dla świętego spokoju) i jako elementy budujące narracyjną tkankę filmu. O tym, że są największą wartością "Pokłosia", przekonujemy się bardzo szybko. Kiedy bowiem Pasikowski próbuje zrzucić ów gatunkowy kostium, z jego filmu przeziera kicz. Reżyser przestaje wtedy opowiadać historię i wchodzi w buty moralisty. Stąd wszystkie sceny "większe niż kino", np. te, w których autor buduje paralelę między śledztwem bohaterów a chrystusową ofiarą. Stąd chóralna muzyka i niefortunne zbitki montażowe, wynoszące Sprawę ponad Sztukę.
"Pokłosie" wydaje się dość zachowawcze, jeśli chodzi o rozdzielanie racji w kwestii Jedwabnego. Na każdego diabła z koloratką przypada tu niezbrukany sługa boży, a na każdego Franciszka ("poznałem dobrze Żydków w Chicago") – Józek ("Mówi się Żydzi, nie Żydki"). Po co więc wyciągać trupa z szafy i podnosić omszałe kamienie? To kwestia zasad – przekonuje Pasikowski. Jego credo, wywiedzione z kina noir, nie zmieniło się od lat, wciąż brzmi czysto i szczerze. "Na świecie jest dużo kurewstwa. Nic z tym nie zrobimy, ale nie musimy przekładać do tego ręki". Amen.
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu